30 lat wolności na płycie lotniska – Pol’and’Rock 2024 wystartował z przytupem
Czaplinek-Broczyno, 1 sierpnia 2024
Gdy o godzinie 15:10 na Dużej Scenie rozległy się pierwsze takty „Glory, Glory Hallelujah”, nad lotniskiem w Broczynie zawisło coś więcej niż tylko kurz i skwar sierpniowego popołudnia. To była energia 30 lat historii, która w jednej chwili skoncentrowała się w rytmie bijącego festiwalowego serca. Pol’and’Rock Festival 2024 – jubileuszowa edycja jednego z największych europejskich festiwali – rozpoczął się dokładnie tak, jak powinien: z rozmachem, autentycznością i wiarą w to, że muzyka wciąż potrafi łączyć ludzi mocniej niż dzielą ich codzienne problemy.
Gdy celtycki punk spotyka polskie serca
Pierwsze muzyczne uderzenie przypadło w udziale zespołowi CelKilt – francuskim folk-punkowcom z Roanne, którzy już kilka minut po oficjalnym otwarciu zamienili betonowe płyty lotniska w irlandzki pub pełen tańczących, śpiewających i żyjących muzyką ludzi. Pięcioosobowa formacja, działająca od 2011 roku, pokazała, dlaczego zdążyła już zagrać ponad 700 koncertów na trzech kontynentach.
„The Next One Down”, „On the Table” i kultowe „Hey! What’s Under Your Kilt?” – już po pierwszych utworach przestrzeń przed sceną wypełniła się setkami osób, które jakby zapomniały o gorącu, kurzu i długiej drodze na festiwal. Melodie dud przeplatały się z punkowym riffem gitary, a energetyczny wokal Titou podnosił tłum do stóp z każdym kolejnym refrenem.
„Co za energia! Czuję się, jakbym był w klubie w Dublinie!” – krzyczy jakiś mężczyzna w koszulce z poprzedniej edycji festiwalu, wymachując rękami w rytm akordeonowej melodii. Obok niego tańczy dziewczyna, która ewidentnie pierwszy raz słyszy CelKilt, ale już śpiewa „Everyday’s St Patrick’s Day” tak, jakby znała ten utwór od lat.
To właśnie jest magia dobrego festiwalowego otwarcia – zespół, który być może pięć minut wcześniej był dla większości nieznany, w mgnieniu oka staje się częścią wspólnego doświadczenia. Dudy, fiddle i perkusja tworzą hypnotyczny koktajl, przy którym niemożliwe jest stanie w miejscu.
Maszyna, która działa jak szwajcarski zegarek
Trzeba to powiedzieć wprost – organizacyjnie tegoroczna edycja to majstersztyk. Po trzydziestoletniem doświadczeniu widać, że zespół Jurka Owsiaka wypracował precyzję, której mogłyby pozazdrościć znacznie większe imprezy komercyjne.
Od momentu przekroczenia bram festiwalowych oczywiste staje się, że każdy detal został przemyślany. Oznakowanie terenu jest czytelne nawet dla kompletnych nowicjuszy, służby informacyjne reagują błyskawicznie na każde pytanie, a punkty sanitarne – choć oblegane przez tysiące festiwalowiczów – są utrzymywane w porządku praktycznie przez całą dobę.
Przez teren co chwilę przemieszczają się patrole Pokojowego Patrolu w charakterystycznych żółtych koszulkach, służby medyczne i ekipy techniczne. Wszyscy uśmiechnięci, wszyscy pomocni, wszyscy będący częścią tej wielkiej machiny, która przez cztery dni przemienia północno-zachodnią Polskę w republikę muzyki i życzliwości.
Prawdziwą rewelacją okazują się jednak strefy gastronomiczne. Od klasycznych festiwalowych burgerów i frytek, przez azjatyckie pad thai, orientalny hummus, węgierskie langosze, aż po kuchnię wegetariańską, wegańską i ukraińską – różnorodność robi wrażenie. „Zjadłem lepszą pizzę niż we włoskiej knajpie” – śmieje się Marcin z Poznania, popijając lemoniadę z miętą. „I do tego ceny, które nie rujnują budżetu na całą resztę festiwalu!”
Kolejki, choć nieuniknione przy takiej skali imprezy, rozładowują się sprawnie, a atmosfera wśród czekających jest na tyle dobra, że czasem ma się wrażenie, iż samo stanie w kolejce staje się elementem festiwalowego doświadczenia.
Broczyno – nowy dom z charakterem
Wybór lotniska w Broczynie koło Czaplinka jako stałej lokalizacji festiwalu początkowo budził mieszane emocje, szczególnie wśród weteranów, którzy przez lata przyzwyczaili się do Kostrzyna nad Odrą. Po trzech latach funkcjonowania w nowym miejscu można jednak powiedzieć, że decyzja okazała się trafiona – choć nie bez pewnych kosztów.
Ogromna przestrzeń lotniska pozwala festiwalowi „oddychać” w sposób, jaki w Kostrzynie był niemożliwy. Bezpieczne dystanse między scenami, dużo miejsca na strefy chilloutu, rozbudowane zaplecze gastronomiczne i pole namiotowe, które nie przypomina pola bitwy – to wszystko sprawia, że festiwal zyskał na komforcie i bezpieczeństwie.
Dojazd samochodami i komunikacją zbiorową jest prostszy niż kiedykolwiek, a kontrola bezpieczeństwa i rozmieszczenie służb działa jak w najlepszych podręcznikach organizacji eventów.
Są jednak i minusy, które w skwarny sierpniowy dzień stają się bolesnie odczuwalne. Brak naturalnego cienia na większości terenu oznacza, że parasole i czapki przestają być modowym dodatkiem, a stają się elementem podstawowego wyposażenia. Betonowe płyty i piaszczyste powierzchnie w połączeniu z wiatrem tworzą chmury kurzu, które wymagają ciągłego podlewania wodą.
„Akustycznie też nie jest idealnie” – przyznaje Kasia z Wrocławia, która próbuje usłyszeć coś z bocznej sceny. „Dźwięk jakby ucieka na tej otwartej przestrzeni. Ale co tam, ważne, że w ogóle jesteśmy!”
Mimo tych niedogodności atmosfera wśród uczestników jest zdecydowanie pozytywna. „Po trzech latach czuję, że to już jest nasz nowy dom” – mówi Tomek z Katowic, rozkładając krzesełko niedaleko Dużej Sceny. „Trochę inny niż Kostrzyn, ale nasz.”
Ludzie tworzą festiwal
Najważniejszym elementem każdego festiwalu nie są jednak ani gwiazdy, ani organizacja, ani nawet lokalizacja. Najważniejsi są ludzie, a w Broczynie już pierwszego dnia widać całą mozaikę polskiego społeczeństwa zjednoczonego wspólną pasją.
Rodziny z dziećmi rozkładają koce niedaleko sceny, grupy studentów testują granice wytrzymałości swoich namiotów, emeryci w rockowych koszulkach dzielą się wspomnieniami z pierwszych edycji Przystanku Woodstock. Wszyscy różni, wszyscy tu po coś innego, ale wszyscy połączeni przekonaniem, że przez te cztery dni świat może być lepszy, prostszy, bardziej przyjazny.
„Jestem tu już po raz dwudziesty” – opowiada Piotr z Gdańska, poprawiając składane krzesełko. „Moja córka ma teraz tyle lat, ile ja miałem, gdy przyjechałem tu pierwszy raz. W przyszłym roku zabiorę ją ze sobą.”
Transparenty i napisy na koszulkach to osobna kategoria festiwalowej sztuki. „Pokój, miłość, muzyka i coś do jedzenia”, „30 lat i ani jednej interwencji”,
„Najpiękniejszy wiek trwa” – każdy napis to mały manifest, każda koszulka to deklaracja światopoglądowa. Niektóre nawiązują do bieżącej polityki, inne są po prostu zabawne, ale wszystkie łączy jedna rzecz – optymizm i wiara w to, że warto być tu i teraz.
Pierwszy dzień to dopiero rozgrzewka
Gdy zapadamy zmrok nad lotniskiem w Broczynie, a ostatnie takty CelKilt mieszają się z odgłosami rozstawianych namiotów i pierwszych ognisk, w powietrzu wisi pytanie: czy kolejne dni będą na podobnym poziomie?
Jeśli pierwszy dzień ma być wyznacznikiem, to 30. edycja Pol’and’Rock Festival zapowiada się jako jedna z najlepszych w historii. Energia otwarcia, dopracowanie organizacyjne, atmosfera wśród uczestników – wszystko wskazuje na to, że jubileusz będzie rzeczywiście wyjątkowy.
„Jutro Iron Maiden, pojutrze Pidżama Porno, masa rzeczy, na które czekamy cały rok” – mówi Ania z Krakowa, nastrajając gitarę przy jednym z pierwszych ognisk. „Ale już dzisiaj wiem, że to będzie edycja, którą będziemy wspominać przez następne trzydzieści lat.”
Trzydzieści lat to kawał czasu. Wystarczająco długo, żeby udowodnić, że pokój, miłość i muzyka to nie tylko piękne hasła na transparentach, ale coś, co można budować dzień po dniu, rok po rok, festiwal po festiwalu. A jeśli pierwsze wrażenia nie mylą, jubileuszowa edycja będzie tego najlepszym dowodem.
Artykuł powstał dokumentując odczucia autora przy pomocy Ai.
Dodaj komentarz