Scena, która oddychała razem z publicznością. Moje osobiste notatki z JO! Festival w Toruniu

Festiwal improwizacji JO! w Toruniu był dla mnie nie tylko wydarzeniem artystycznym — ale doświadczeniem psychofizycznym. Nie przesadzam. Toruń przez te dni miał inny rytm. Plac, Stare Miasto, zaułki — wszystko było jak nagrzane instrumenty przed koncertem. Tylko tu instrumentem był człowiek. I jego zdolność do tworzenia na żywo.

Festival w Toruniu – cztery dni, gdy miasto żyło improwizacją

W dniach festiwalu JO! w Toruniu całe centrum miasta miało inny puls. Nawet turysta, który absolutnie nie wiedział o teatrze improwizacji, mógł to poczuć po kilku minutach spaceru po ulicach Starego Miasta — nie był to zwykły weekend letni, tylko wydarzenie, które organicznie wypełniło miejski organizm. Na chodnikach — artyści z różnych krajów, w kawiarniach — rozmowy w języku angielskim, polskim i czeskim, w kolejce do spektaklu — uśmiechy ludzi, którzy najwyraźniej wiedzieli, po co tu przyszli.

Na ścianach kamienic wisiały plakaty, w bramach było słychać wymieszane śmiechy i emocjonalne komentarze widzów, a pod teatrami i klubami ludzie wyraźnie „czekali na coś”, jak na zbliżające się zjawisko. JO! Festival nie był dodatkiem do miasta — on na te kilka dni stał się miastem.

Spektakle, które budowały dramaturgię w czasie rzeczywistym

Pierwszy spektakl, który widziałem, od razu ustawił poprzeczkę wysoko. Nie był to teatr oparty o żarty i wygłupy, lecz o świadome prowadzenie napięcia. Widziałem impro wiele razy — ale tu największe wrażenie zrobiło na mnie to, że aktorzy nie uciekali w „bezpieczny śmiech”, tylko pracowali świadomie na pauzie, napięciu i ciszy.

W jednej ze scen aktor przez kilkanaście sekund patrzył jedynie w przestrzeń pomiędzy sobą a partnerką. Cisza była tak mocna, że publiczność bała się odchrząknąć. Dopiero potem przyszły emocje i słowa. To było bardziej filmowe niż teatralne. I w tym miejscu jasne stało się dla mnie — że impro nie jest kategorią rozrywkową z automatu. W dobrych rękach jest formą narracji.

To też pokazał mi ten festiwal: tu nikt nie próbował wymusić reakcji. Reakcja była naturalną konsekwencją tego, co powstawało na scenie.


Aftery — scena bez sceny

Po spektaklach publiczność, artyści i organizatorzy spotykali się w klubie „2 Światy”. I to było jak drugi, nocny festiwal — nieoficjalny, ale równie ważny. Tam improwizatorzy nie grali — byli sobą. I to tworzyło przestrzeń, w której sztuka przestawała być formą, a stawała się rozmową.

Podsumowanie

JO! Festival pokazał, że improwizacja może być pełnoprawnym, głębokim teatrem. Nie tylko rozrywką. Nie tylko komedią. To była sztuka budowana na oczach widzów — w czasie rzeczywistym — co czyni ją jednym z najbardziej unikalnych języków scenicznych.

Toruń na te kilka dni zamienił się w laboratorium ludzkich reakcji. I ta relacja ma jeden główny wniosek:

to wydarzenie nie polegało na śmiechu — tylko na świadomym przeżywaniu obecności ludzi na scenie i poza sceną.

Organizacja — bez presji, bez chaosu, z zawodową komunikacją

Organizacja JO! była wyjątkowo dobra. Nie piszę tego jako komplement „na wyrost”, tylko jako rzecz precyzyjnie obserwowalną. Informacje o godzinach były czytelne, wolontariusze wiedzieli dokładnie gdzie kierować ludzi, bilety były sprawdzane szybko i bez atmosfery nerwowości.

To ma ogromne znaczenie dla odbioru sztuki. Gdy wydarzenie jest źle zorganizowane, człowiek rozładowuje energię na szukanie sali, kolejki, konflikty organizacyjne. Tutaj tego nie było. Odbiorca mógł wejść w spektakl — bez rozbicia.

Warsztaty — widok na proces twórczy od środka

Osobnym elementem festiwalu były warsztaty. I to była najciekawsza warstwa z perspektywy ludzi, którzy chcą rozumieć impro nie tylko jako widowisko, ale jako proces pracy aktorskiej. W warsztatach było widać jak podejmuje się decyzję sceniczną na żywo. Jak ciało sygnalizuje pomysł szybciej niż rozum. Jak obserwacja partnera jest często ważniejsza niż własny pomysł.

Dla wielu uczestników — był to moment zrozumienia, że impro nie polega na „błyskotliwych ripostach”, ale na umiejętności natychmiastowego reagowania i zaufania do partnera scenicznego.

W rozmowach kuluarowych słychać było często zdanie: „teraz dopiero widzę, jak to działa pod maską”.

Publiczność — nie tylko widzowie, ale współuczestnicy

Publiczność była mieszanką aktorów i widzów z całej Europy. Dało się to odczuć po reakcjach — nie było tutaj biernego siedzenia z założonymi rękami. Widzowie reagowali świadomie, często na mikrodetale. A to zmieniało dynamikę samych spektakli.

Impro działa trochę jak sprzężenie zwrotne. Im publiczność bardziej „wchodzi w świat”, tym aktorzy mogą pójść dalej. I to było tu bardzo widoczne.

Afterparty — piwnica, która była „trzecią sceną”

Największym zaskoczeniem JO! było jednak to, co działo się po Dworu Artusa.
Aftery odbywały się w piwnicznym klubie. Niska ceglana przestrzeń, zakamarki, małe stoliki, półmrok, ciepłe światło, ludzie siedzący blisko siebie — bez dystansu. I to dosłownie zmieniało sposób, w jaki czuło się impro.

Bo tam nie było hierarchii.
Wchodzisz po schodkach w dół — a przy pierwszym stoliku stoi aktor, którego widziałeś godzinę wcześniej w roli kochanka z Barcelony. Przy kolejnym — osoba z zespołu niewerbalnego impro z Pragi. Dalej — lokalni gracze, widzowie, wolontariusze. Wszyscy równi. Wszyscy z tą samą „po-energią”.

W piwnicy często pojawiały się mini-akcje spontaniczne: ktoś zaczynał krótką scenę, ktoś coś dopowiadał, ktoś rozwiązywał konflikt w jednym zdaniu — impro jak „szkice” do spektakli. Krótkie, jednominutowe błyski.
Te mikro-sceny często były nawet bardziej surowe niż to, co oficjalnie było grane o 20:30.

I dlatego afterparty stało się trzecim, nieoficjalnym setem festiwalu — setem, który nikt nie programował, ale wszyscy wiedzieli, że będzie.

Afterparty — piwnica, która była „trzecią sceną”

Z wywróconej ósemki wysypujemy nieskończoną moc kreatywności i teatralnych zaskoczeń!
I to widać właśnie tu — w Toruniu — w ramach JO! International Improv Festival.

Dwór Artusa na cztery wieczory staje się sceną dla najlepszych improwizatorów z Polski i Europy, a w piwnicznych klubach powstaje trzecia, nieplanowana warstwa — to, czego nie da się zamknąć w programie PDF.

Każdy wieczór to dwa sety spektakli: pierwszy bardziej dostępny językowo (polski lub niemy), drugi bardziej międzynarodowy (angielski, ale w wersji „czytelnej” dla każdego). To układ, który celowo daje szansę każdemu na wejście w świat impro — bez stresu i bez barier.

Impro podczas festiwalu nie jest rozrywkowym dodatkiem — jest odczytywaniem człowieka na żywo. Jest sztuką, która nie opiera się na tekście — tylko na momencie. Na pauzie. Na tym, co się wydarza TERAZ.

Po oficjalnych setach festiwal schodzi pod ziemię — do piwnicznego klubu. Tam pojawia się prawdziwa wolność formy. Tam impro jest rdzeniem, bez filtru i bez sceny. A to, paradoksalnie, jest najlepszym dowodem na to, że ten festiwal żyje także wtedy, gdy program się już formalnie zamyka.

JO! Festival to cztery dni, które pokazują, że improwizacja jest sztuką pełnowymiarową: wielojęzyczną, wielowariantową, wielo-emocjonalną.

To nie był tylko festiwal.
To było — i jest — żywe laboratorium człowieka.